Stary Prokocim Stary Prokocim
750
BLOG

Porządek panuje w Warszawie

Stary Prokocim Stary Prokocim Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 5

5 lat temu Ryszard Legutko napisał, że największą zmorą polskiego życia publicznego jest zjawisko nazwane przez niego politycznym sarmatyzmem. Jest to swoista i charakterystyczna dla Polski parodia republikanizmu, której wyznawcy uznają państwo i jego instytucje za największego wroga. Każda próba wprowadzenia jakiegoś ładu w życie państwowe kończy się podniesieniem wielkiego larum, że oto zagrożone są podstawowe prawa obywatelskie, król zamierza wprowadzić absolutum dominium itd., itp. Ponadto chętnie sięgano po poparcie obcych dworów, a w czasach współczesnych – obcej propagandy. Zdaniem Legutki ta zła, demokratyczna tradycja jest wciąż obecna w polskim życiu publicznym. PiS szedł więc do wyborów ze świadomością tego faktu. Zwyciężył. I faktycznie, początek był bardzo obiecujący. Wywodzący się z tej złej, polskiej tradycji Komitet Obrony Demokracji niebawem stał się obciachem i dość szybko odchodzi w niebyt. Jednak siły tej tradycji nie doceniono i już o niej zapomniano. Gdy tymczasem niebezpieczeństwo przyszło z zupełnie innej strony. Polska to niestety taki kraj, w którym jakakolwiek poważna reforma jest niemożliwa, bo siła inercji starego sarmackiego porządku jest tak wielka, że zawsze – ku naszej zgubie zwycięży.

Król Zygmunt III bardzo chciał reformy państwa polegającej na wprowadzeniu stałego skarbu. Skończyło się to rokoszem Zebrzydowskiego, który wprawdzie militarnie strona królewska wygrała, ale wybito jej z głowy reformy (sprawę doprowadzono do martwego punktu). Bezpieczeństwo militarne dużego i mającego wielu wrogów kraju spoczęło na niewielkim wojsku kwarcianym i słabnącej sile pospolitego ruszenia. W międzyczasie sąsiedzi zrobili większe postępy. Ale u nas „naród zwyciężył” i nie pozwolił królowi być despotą. Nieszczęścia, które spadły na Rzeczpospolitą w latach 1648-67 to skutek tych zaniedbań, któremu towarzyszyło ogromne zadowolenie z wyjątkowości ustroju Rzeczypospolitej szlacheckiej.

Nie był to niestety, koniec nieszczęścia. Polacy są tak przywiązani do swej złej, demokratycznej tradycji, że nie zauważają, że jest ona przyczyną ich nieszczęść.

Po potopie szwedzkim dojście do wpływów i rzeczywistej władzy w kraju człowiek wyjątkowy, choć niestety szczery, szlachecki demokrata – Jerzy Lubomirski: wielki i niezwyciężony żołnierz, trybun ludu szlacheckiego, „pierwszy minister”, gruntownie wykształcony tak w rzemiośle wojennym (znał tajniki i wojny manewrowej i pozycyjnej), poliglota, tłumacz Wiernego Pasterza Guariniego. Człowiek doświadczony jako mówca sejmikowy itd.

W roku 1660 zaświta nad Polską światełko nadziei. Oto najwybitniejszy żołnierz I RP rozwieje w pył rosyjskie wojska pod dowództwem Szeremietiewa, pojawi się okazja do odzyskania inicjatywy na wschodzie po nieszczęściach powstania na Ukrainie, utracie Kijowa i Smoleńska, po zniszczeniu Wilna. Nic, tylko atakować.

I co?

Polacy zajmą się jednak wojną z samymi sobą. Tym razem z idiotycznym pomysłem elekcji vivente rege król.

Znowu trzeba sięgnąć do Legutki, by zrozumieć, czemu ten pomysł nie był mądry:

Zdaniem krakowskiego profesora demokracja ma wady i zalety. Zaletą demokracji jest klarowność przekazania władzy. I demokratyczna RON tę zaletę akurat posiadała: na czas bezkrólewia obowiązki regenta pełnił prymas. Po elekcji przejmował je król. „Reforma” ustroju państwowego polegała więc na zmianie tego elementu ustroju I RP, który akurat dobrze funkcjonował. Bo też i nie o reformę chodziło, ale o przepchnięcie faworyta królowej Ludwiki Marii. Jakby tego było mało, uderzała ona w zabobony mas szlacheckich: znowu król chce zaprowadzić absolutum dominium. Lubomirski najzupełniej słusznie przeciwstawił się tej reformie i stał się mimowolnym wrogiem dworu. Do tego doszedł jeszcze przekręt z wypłatą zaległego żołdu żołnierzom i (tynfy) i w kraju wytworzył się nastrój rokoszowy. Polska podzieliła się na dwa nienawidzące się obozy: królewski, wspierany przez Francuzów i „konfederacki” skupiony wokół Lubomirskiego. Nienawiść była tak wielka, że najpierw postanowiono rozwiązać chorągwie Lubomirskiego, a dopiero potem wyruszyć już bez niego na Moskwę. Królowej marzył się nawet carski tron. Skutki wyprawy z lat 1663-64 były opłakane, ostatnia szansa odzyskania inicjatywy na wschodzie, zaprzepaszczona.

Wreszcie postanowiono zająć się nim samym i w 1664 roku urządzono mu sejmowy proces, który skazywał go na banicję, utratę czci i dóbr. On sam nie stawił się na procesie. Zajął się przygotowaniami do rokoszu. Dwukrotnie pobił wojska królewskie pod Częstochową (1665) i pod Mątwami, rok później.

Jak spożytkował swoje zwycięstwa? Dokładnie tak samo źle, jak robi to teraz Jarosław Kaczyński. Bo to są ludzie bardzo do siebie podobni. Lubomirski jako trybun ludu szlacheckiego wierzył w ideały demokracji szlacheckiej i siłę swej demagogii. Przegrał. A wraz z nim Polska. Bo nie będąc ani zły, ani głupi stał się Lubomirski nieszczęściem Polski. Wyczuwał polską rację stanu. W przeciwieństwie do ówczesnych elit był zdecydowanym przeciwnikiem pchania się w antytureckie awantury, konsekwentnie unikał wojny z Turcją. A jednak nie tylko przegrał, ale i zaszkodził. A przecież przy Sobieskim to był geniusz!

Stefana Kisielewskiego zapytano kiedyś jaka jest największa wada Jarosława Kaczyńskiego?

- Mam mu za złe, że to jest demagog.

Gdyby Kaczyński nie był demagogiem, poświęciłby więcej uwagi komunikacji rządu ze społeczeństwem. Z jakichś powodów uznał, że to niepotrzebne: że będzie udawał chęć zaostrzenia przepisów antyaborcyjnych, ale ich nie zaostrzy.

W dniu dzisiejszym, Filip Memches napisał takie oto mądre słowa:

Zwolennicy rozszerzenia prawnej ochrony życia poczętego – zarówno środowiska pro-life, jak i poszczególni politycy – przegrali w zakresie komunikacji ze społeczeństwem. Dlaczego do znaczącej części Polaków nie przebiła się chociażby informacja, że w projekcie Ordo Iuris znalazły się też zapisy o finansowaniu przez państwo programu wsparcia dla rodzin i matek, które wychowują dzieci z tak zwanych trudnych ciąż?

W rezultacie wygrała ulica.

 

Przegrali, bo nie chcieli się ze społeczeństwem komunikować. Rząd uznał, że polityka informacyjna jest mu niepotrzebna. Dlatego przeciwnikom rządu tak łatwo udało się wmówić kłamstwa.

A dawno temu Sowiniec ostrzegał, że brak polityki informacyjnej zemści się na rządzie.

Nie posłuchano go, dlatego Polską Rządzi już nie PiS (choć rząd jest pisowski), ale Julka Palmer. Rząd ugiął się pod szantażem ulicy. Tak jak kiedyś król Zygmunt III Waza, który też to piarowsko źle rozgrywał.

Ale przegrał też później Lubomirski, który stratował z pozycji rokoszanina. Bo:

A swoją drogą, skoro PiS skapitulował przed uliczną tłuszczą w czarnych ciuchach, to przy okazji zaprzeczył opinii, że jest formacją autorytarną, a więc taką, której opozycja powinna się bać.

Porządek panuje w Warszawie. Formalnie u władzy jest PiS (Zygmunt III), ale rządzą szlacheckie rokoszowe masy.

Nic się nie da zrobić.

Sejm, na którym skazano Lubomirskiego na banicję, został zerwany. Mimo to wydany na niego wyrok zachował swą moc. Bo panowała zasada, że nie można zerwać Sejmu przed połączeniem się obu izb parlamentu, oraz że to, co już przegłosowano, zachowuje swą moc.

3 lata po jego śmierci poseł Olivar wyjdzie z inicjatywą, że zerwanie Sejmu oznaczać będzie unieważnienie wszystkiego, co na tym Sejmie postanowiono. Liberum veto dopiero wtedy okaże swą siłę niszczycielską. Parlament zostanie sparaliżowany, a władza wykonawcza tradycyjnie słaba. Nadejdą czasy anarchii, zwane dla niepoznaki złotą wolnością. Czy tego chciał Lubomirski? Oczywiście, że przewracał się w grobie.

Na miejscu Sowińca przestałbym drzeć łacha z Julki, a zaczął się jej bać. Zwycięzcom należy się szacunek i respekt: „Wolności oddać nie umiem” - Julka Palmer.

Pewnie, że ona nie wie, co pisze, dziwne by było, gdyby wiedziała. Ale zwyciężyła. Historia zna takie przypadki.

Коммунизм победил!

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura